Trudno zgadnąć o czym będą mówić ludzie na początku nowego roku. Gdy bowiem oddaję ten komentarz do druku jest dopiero 13 grudnia - data wielce symboliczna. Dla jednych pamiątka stanu wojennego, dla drugich dzień zamknięcia negocjacji z Unią Europejską. A mnie się wydaje, że najbardziej wymowne jest to pokrywanie się dat. Jest chyba trochę racji w przysłowiu: "Historia kołem się toczy".
Jako ksiądz jestem ogólnie za wejściem do Unii Europejskiej, bo z nadzieją wypowiada się o tym Ojciec Święty, bo Kościół, do którego należę jest Powszechny i Apostolski. Dlatego tym, co są przekonani, że nasz katolicyzm jest najlepszy i wzorcowy, a Unia może mu tylko zaszkodzić, odpowiadam, że nie stawia się światła pod korcem, ale na świeczniku. Oby tylko było co stawiać!
Dzień integracji może się dla nas okazać czasem bolesnego, ale błogosławionego oczyszczenia. Unia pozbawi duchownych kilku złudzeń i niektórych form świeckiej aktywności. Kościół przeżywał już podobne doświadczenia np. wtedy, gdy tracił majątki ziemskie. I Bogu dzięki, że dziś proboszczowie nie mają po kilka włók ziemi i kilkadziesiąt zwierzaków w zagrodzie. Dzięki temu mogą się całkowicie poświęcić dla Bożej owczarni.
Euroentuzjastą nie jestem, bo nie jestem głupcem ani nie liczę na unijne stołki. Nie rozumiem na przykład po co wracamy do gospodarki planowej. Dlaczego Bruksela ma nam wyznaczać limity na produkcję mleka, zboża czy stali. Dlaczego nie ma wygrywać najlepszy? Po co zgadzamy się na dotowanie nierentownych działów gospodarki - naszych w 50%, unijnych w 100%? Myśmy to już przerabiali. Gdyby nie tzw. socjalizm z ludzką twarzą, nie byłoby tragedii 13 grudnia 1981 r. Po co kilkanaście lat liberalizacji rynku, by znów 13 grudnia zacząć gospodarkę nakazowo-rozdzielczą?
Pomóż w rozwoju naszego portalu